Kilka dobrych godzin rozgrywki już za mną i chociaż im bardziej zagłębiam się wykreowany przez Techland świat, tym mniej wiem, co o tej produkcji mam napisać. Ale i tak bardzo chcę podzielić się moją początkową opinią.

Od samej zapowiedzi twórcy z całych sił starali się przekonać nas, że oprócz oczywistych nieumarłych, Dying Light nie ma nic wspólnego z Dead Island. Jest to kłamstwo. W obie te produkcje gra się bardzo, bardzo podobnie. Oczywiście elementy parkour, poważniejsza, mroczna atmosfera i mniejsza ilość bezsensownych zadań pobocznych to duży krok do przodu, jednak trzon rozgrywki został taki sam. Podejdź do zombiaka, walnij go w głowę, odejdź, obejrzyj się, czy nikt nie zachodzi cię od pleców. Powtórz aż wszyscy przeciwnicy zginą…

A przynajmniej tak to wygląda za dnia. Noc natomiast to całkowicie inna bajka – po zapadnięciu zmroku przestajemy być prawie nieśmiertelnym bohaterem, który z uśmiechem na ustach pokonuje kolejne dachy budynków niczym włoski Assassyn i śmieje się w twarz wszechobecnym potworom, a stajemy się zaszczutą i przerażoną ofiarą, która może jedynie chować się i mieć nadzieję na szczęście. Gdy słońce schowa się za horyzontem będziemy zmuszeni do skradania się, gdyż na powierzchnie wychodzą Koszmary. Są to silne, szybkie, skoczne i odrażające zombie, przed którymi trudno uciec, a jeszcze trudniej jest z nimi walczyć.

Sama opowieść w Dying Light zaczyna z mocnym przytupem, a potem cóż… płynie. Wszystko dzieje się raczej powoli i chociaż wraz z kolejnymi ukończonymi zadaniami gra robi się coraz ciekawsza, to główny wątek rozkręca się troszkę zbyt wolno.

Wydawałoby się, że oprawa graficzna to ten aspekt, który najłatwiej jest Wam, czytelnikom, przedstawić. Ot, napisać parę zdań i powrzucać wszędzie screeny. Otóż nie w tym tytule. Walki są bardzo dynamiczne, szybkie ruchy rozmazują ekran, po dłuższym biegu tracimy ostrość widzenia, gdy nasz bohater się zmęczy, a najbardziej przerażające i robiące wrażenie sekwencje przechodzimy w całkowitych ciemnościach z obawy przed Koszmarami.

Nie zważajcie więc na wygląd statycznych obrazków, lecz zaufajcie mi, że Dying Light może poszczycić się jedną z lepszych opraw wizualnych na tej generacji konsol. Niestety, wraz z jakością nie idzie różnorodność. W całym mieście panują mniej więcej te same barwy, wszystkie lokacje wyglądają podobnie, a nieumarli to armia klonów z lekko zmienionymi detalami.

Nie miałem jeszcze okazji do sprawdzenia żadnego z trybów wieloosobowych, ale z pewnością poświęcimy im dużo miejsca w naszej recenzji, która powinna pojawić się niebawem. Tymczasem wracam do poznawania losów protagonisty i jego przygód w mieście Harran.