Już od jakiegoś czasu długie zimowe wieczory przestały kojarzyć mi się z wypoczynkiem i nadrabianiem zaległości związanych z grami, filmami, czy książkami. Szczęśliwie w tym roku udało się znaleźć kilka wolnych weekendów, a styczniowe promocje w PlayStation Store skusiły mnie na zakup paru tytułów, które swoją premierę miały już dawno temu, ale przez brak czasu i środków nie zdążyłem ich ograć.

Jako pierwszy na tapecie pojawi się Solid Snake, czyli główny bohater swoistego wprowadzenia do najnowszej części Metal Gear Solid. Mam tu na myśli oczywiście grę „Ground Zeroes”, która już od dnia wydania jest szkalowana i potępiana z jednego powodu – można ją przejść w zaledwie dwie godzinki. Mi zajęło to znacznie dłużej, jednak należę do tej grupki osób, które chcą zobaczyć wszystko, co twórcy dali do sprawdzenia. Choć muszę przyznać, że gdybym zapłacił za to „demo” ponad 100 zł, to czułbym się zawiedziony.

Wstęp fabularny jest (jak zawsze w tej serii) zawiły, interesujący i… mocny. Długie, świetnie nakręcone cut-scenki i dobrze napisane dialogi wprowadzają nas w świat prywatnych armii i spisków. Niestety, zanim wszystko się rozkręci, już widzimy napisy końcowe i chociaż można poczuć niedosyt, to ja zostałem na tyle poruszony tą produkcją, że nieszczególnie przeszkadzała mi jej wątpliwa długość.

Przejdźmy jednak do sedna – czym jest Metal Gear Solid? Większość czytelników pewnie uzna mnie za głupca, skoro tłumaczę tak oczywistą rzecz, jednak prawda jest taka, że seria ta (pomimo długoletniej obecności na konsolach Sony i od czasu do czasu na PC) nie jest w naszym kraju zbyt popularna.

MGS jest prekursatorem skradanek, a dokładniej – skradanek trzecioosobowych. Kolejnym wyróżniającym tę serie aspektem są przeraźliwie długie przerywniki filmowe oraz brak jakichkolwiek zahamowań ze strony scenarzystów. Gra ta porusza tematy trudne, tematy tabu i robi to w sposób poważny oraz dojrzały. Ground Zeroes nie jest pod tym względem wyjątkiem. Mamy tu operację na żywej osobie, użycie człowieka jako chodzącej bomby, a także motyw torturowania więźniów.

Schemat rozgrywki przypomina mi stare gierki spod stajni Ubisoftu, a mianowicie serię Splinter Cell. Podobnie będziemy przekradać się pomiędzy wrogimi żołnierzami, używać masy gadżetów i otoczenia do pozostawania w ukryciu. Broń jest tutaj drugorzędnym narzędziem, wręcz ostatnią deską ratunku. Trzeba jednak pochwalić twórców za stworzenie świetnego modelu strzelania. Karabiny mają wyczuwalny odrzut, celowanie jest wygodne, chociaż wymagające, a trafieni przeciwnicy zachowują się w bardzo realistyczny sposób. Boleć może bardzo wąski wachlarz uzbrojenia, a także niekończące się fale oponentów, które wypadają z każdej strony zaraz po wszczęciu alarmu. Oczywiście ma to motywować nas do cichych, fajnych akcji, jednak czasami mi to przeszkadzało.

Silnik graficzny Fox robi wrażenie zarówno pod względem efektów wizualnych, jak i płynności rozgrywki. Gra działa w stałych 60 klatkach na sekundę, co w takim tytule, gdzie wiele zależy od naszego refleksu i wyczucia czasu, jest bardzo ważne. Oprawa graficzna prezentuje się najlepiej podczas nocnych misji, a szczególnie, gdy opady deszczu i efekty odbijającego się od wody światła nadają specyficznego klimatu. Niestety, trochę gorzej jest w dzień, gdyż baza, którą przyjdzie nam „zwiedzać” wydaje się pusta i monotonna.

Nie jest to recenzja, więc nie będę wystawiał oceny, jednak spróbuję odpowiedzieć na pytanie : „Czy warto zagrać w nowego MGS’a?”. Cóż, zdecydowanie warto, ale nie kupujcie tej gry za jakieś duże pieniądze. Ot, na kolejnej przecenie za te 30-40 zł. Ground Zeroes da Wam kilka godzin świetnej zabawy, a przede wszystkim zachęci Was do zainteresowania się prawowitym sequelem, czyli MGS: V Phantom Pain.